W drugi weekend lipca postanowiłam spróbować swoich sił na szosowym maratonie w Czechach ? Beskyd Tour. Do pokonania czekała trasa 80km oraz z tego co wyświetlił licznik, prawie 1600 metrów przewyższeń. Główna wisienką na torcie był finalny podjazd pod znaną przełęcz Pustevny. Podjazd, jeden z tych które zostają w pamięci na lata. Kojarzyłam go jeszcze z etapówki Gracia-Orlowa jaką jechałam tu bodaj w 2004. Więc już od jakiegoś czasu miałam w planach przyjechać tu w ramach małej retrospekcji :)
Na starcie, na rynku w miejscowości Frenštát pod Radhoštěm w sumie znacznie ponad 300 uczestników. Wszyscy zostali puszczeni na trasę wspólnie. Byli też chętni na wersje trasy 180km. Peleton okazał się bardzo długi. Od samego początku bardzo wysokie tempo. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów trasa wiodła po hopkach 200-1000m długości, które jadąc zawadiackim tempem, chyba każdemu mocno wchodziły w nogi. Po każdej hopce grupa się rozciągała i delikatnie topniała. 20 km średnia wskazuje 40,5 km/h, 30km ? średnia 40,8km/h, co ja tu jeszcze robie? W tym momencie doceniłam, że było mi dane jeździć dotychczas te wszystkie szybkie wyścigi, na których płuca bez wytchnienia podchodziły do gardła. O dziwo towarzyszyło mi wręcz uczucie przypływu sił, choć przed startem wydawało mi się, że będzie na opak, tętno choć szalało, to nogi wciąż kręciły satysfakcjonująco, Romet Huragan szedł na tych prędkościach, hopkach i szarpanym, zawadiackim tempie idealnie. Kiedy tempo pod hopki było podkręcane, widziałam jak poszczególne dziewczyny spływały do tyłu, a mi udawało się jeszcze trzymać równe tempo.
Jednym z kluczowych momentów był odcinek pod wiatr, gdzie nachylenie oscylowało między 2-3%, poszedł znów mocny zaciąg ok. 35-38km/h, peleton rozciągnął się do pojedynczego sznura, trzeba było się spiąć na maksa żeby nie odpaść, nawet najmniejsze metry przerwy mogły tu oznaczać utratę kontaktu z grupą główną. Jedna z czeskich zawodniczek nie utrzymała tego przyspieszenia, została za grupą, jak się okazało była potem 2ga mecie. Następnie przed 40tym km na kilkuset metrowej hopie o znacznym nachyleniu, ok.10-15% procent peleton porwał się, męska czołówka odjechała, wtedy również i ja zabrałam się w 5cio osobową grupkę. Tak też jechaliśmy do podnóża Pustevien, gdzie towarzystwo wokół zaczęło się mieszać. W tym momencie licznik wskazywał już ponad 1000 przewyższeń w nogach.
u podnórza Pustevien
No i finał ? przełęcz Pustevny. Kilka km ze średnio 7-9% w górę. Po wcześniejszej analizie podjazdu, nastawiłam się na okolice 25-30 minut pokonywania podjazdu. W tym miejscu Trzeba było już wrzucić wyłącznie swoje tempo, aby nie złapać kryzysu. Tu i tak jazda ?na kole? się nie przyda. Jadę i jadę, jedno z tych uczuć podjazdu bez końca, w tym momencie przypomniały mi się te wszystkie ?nie kończące? podjazdy jakie mogłam doświadczyć np. na maratonach MTB w Karkonoszach. W końcu na zniszczonym dosyć asfalcie dostrzegam napis ?1km? ? to chyba do mety, ależ jaki długi wydaje się być ten ostatni kilometr?
Meta przekroczona, znajomy woła, że pierwsza z kobiet, trochę niedowierzam. Na szczycie, czuć wyraźnie powiew chłodniejszego powietrza związanego z wysokością, jesteśmy ponad 1000 m n.p.m. A ja jestem mega zadowolona, jak i zaskoczona jednocześnie. Za mną dojeżdżają zawodniczki z Czech. Potem na wynikach widzę oficjalny wynik oraz bonusowo czas pokonania samej przełęczy, to było niecałe 26minut.